Przepis na mrożony jogurt opracowano w latach 70. w Stanach Zjednoczonych, kraju, który - można rzec - jest „matką wynalazków”. Produkt ten zrobił tam ogromną furorę i szturmem zdobył amerykański rynek, by następnie wkroczyć na salony europejskie. I choć do Polski dotarł z lekkim opóźnieniem, ma szansę by pozostać tu na dłużej.
Gdy w 2011 roku zaczęły pojawiać się pierwsze punkty z mrożonymi jogurtami, większość konsumentów nie była przekonana do tego rodzaju przekąski. Bo za mało smaków, bo za mało słodkie, no i za drogie. A poza tym tradycyjne lody są lepsze. Wytwórcy lodów od pokoleń, patrzyli na te nieśmiałe próby przejęcia – w ich mniemaniu – klientów – z przymrużeniem oka. A mrożone jogurty oprócz tego, że też są zimne, to niewiele mają wspólnego z przysłowiowymi lodami od pokoleń.
Właściwy czas
Czas, w którym pojawiły się koncepty oferujące mrożone jogurty nie był jednak przypadkowy. Od kilku lat na polskim rynku rozwija się trend by być fit, zdrowo się odżywiać, czytać etykiety na produktach, jeść dobre i sprawdzone potrawy. Wzrosła też świadomość konsumencka w temacie mrożonych jogurtów – produkty beztłuszczowe, niskokaloryczne zaczęły być postrzegane jako alternatywa do tłustych, słodkich i kalorycznych lodów. I mimo, że do walki o rynek stanęło dwóch nierównych przeciwników – jeden wagi ciężkiej, drugi – wagi lekkiej, to jej wynik nie został jeszcze przesądzony, choć oczywiście wiele wody w Wiśle upłynie zanim będzie można powiedzieć, że mrożone jogurty stały się godną odnotowania konkurencją dla lodów.
Najważniejsze, że klient ma wybór. A w dzisiejszych czasach nie lubimy być ograniczani, lubimy mieć możliwości, najlepiej wiele. Zaczęły powstawać jednostki pilotażowe oferujące mrożone jogurty, testując swoje możliwości rynkowe. I o dziwo okazało się, że ludziom „to” smakuje. Co więcej - oni wracają, by próbować nowych smaków i dodatków. To spowodowało, że firmy oferujące mrożone jogurty postanowiły brać dwie drogi rozwoju. Jedni postanowili najpierw zbudować własną sieć, by szybko zagospodarować najlepsze lokalizacje, jak na przykład marka Feel the chill, czy Redberry, a inni - jak Yogoland czy Yogen Früz postanowili pozostać przy jednostkach pilotażowych skupiając swoją uwagę na rozwoju sieci poprzez sprzedaż licencji franczyzowej. Czyja droga okaże się bardziej skuteczna? Dziś trudno oceniać, natomiast jest kilka kwestii, które warte są rozwinięcia.
Szybko i z przytupem, czy powoli a skutecznie?
Podstawowym założeniem franczyzy jest sprawdzone know-how. Nasuwa się więc pytanie czy mając jeden punkt pilotażowy, jesteśmy w stanie rzetelnie przygotować się do sprzedaży licencji franczyzowej? Przypadek sieci Yogoland pokazuje, że to się udaje. Jak do tej pory sieć jest liderem na rynku w sprzedaży licencji w segmencie jogurtów mrożonych.
- Uruchomiliśmy już 9 jednostek franczyzowych, a kolejne punkty są w przygotowaniu. W lutym 2014 roku wychodzimy z naszą siecią poza Polskę. Powstaną dwa punkty franczyzowe w Niemczech i w Belgii – mówi Paweł Zieliński, manager firmy Yogoland. Koszty uruchomienia takiego lokalu to wydatek rzędu 120 – 150 tys. zł. Opłata wstępna wynosi 25 tys. zł. Co miesiąc od franczyzobiorcy pobierana jest stała opłata w wysokości 1,5 tys. zł. Firma nie pobiera natomiast opłat od miesięcznego obrotu.
Podobną taktykę obrał Yogen Früz. Uruchamiając dwa punkty własne, sieć rozpoczęła ekspansję i postawiła na franczyzę, kończąc rok 2013 z trzema jednostkami franczyzowymi. I choć marka jest znana na całym świecie – posiada ponad 1400 lokalizacji, w Polsce jest to już trzecia próba zaistnienia w świadomości konsumentów. I całkiem realne, że tym razem Yogen Früz pozostanie z nami na dłużej. Po zapoznaniu się z produktami wszystkich firm oferujących mrożone jogurty dowiadujemy się, że tylko jogurt marki Yogen Früz robiony jest na bazie prawdziwego jogurtu w postaci kostki jogurtowej, a nie z proszku. Cenna informacja, szczególnie gdy naprawdę dbamy nie tylko o cenę, ale przede wszystkim o jakość. Yogen Früz oferuje swoim franczyzobiorcom kilka wariantów stoisk, dzięki czemu punkt z mrożonymi jogurtami można otworzyć już za kwotę 50 tys. zł na powierzchni 5m².
Sieć Feel the chill, której filozofia brzmi „Fit&Fun” jest z kolei liderem w liczbie placówek własnych. - Pierwszy punkt Feel the chill otworzyliśmy 6 kwietnia 2011 roku w Radomiu. Był to wtedy jedyny w Polsce bar jogurtowy. Pierwsze pół roku działalności było okresem próby. Testowaliśmy nasze założenia biznesowe i sprawdzaliśmy, jak rynek zareaguje na nowy produkt, czyli jogurt mrożony. Sieć zaczęła się dynamicznie rozwijać po tym okresie, kiedy w listopadzie 2011 roku uruchomiliśmy dwa lokale w Warszawie. W chwili obecnej mamy 9 placówek własnych i 4 franczyzowe – mówi Ewelina Szobska z sieci Feel the chill. Zbudowanie gruntownej pozycji na rynku powoduje, że sieć jest postrzegana jako bardziej pewny i stabilny partner.
Nie czekając więc na potencjalnych franczyzobiorców firma postanowiła skupić się na topowych lokalizacjach i tam pokazać swój produkt, co miało przekonać innych inwestorów, że warto wejść w ten biznes. Oczywiście oprócz walorów smakowych istotne znaczenie ma kapitał, jaki trzeba zainwestować, aby otworzyć taki punkt – w przypadku sieci Feel the chill jest to kwota rzędu 150 - 200 tys. zł. Dla konsumentów przesłanie jest jedno – liczy się dobra i wspólna zabawa.
Palmę pierwszeństwa próbuje przejąć sieć Redberry, która w swoim portfolio może pochwalić się już 8 punktami, w tym 2 franczyzowymi. Redberry rozwija swoją sieć na zasadzie własności, niezależnie, od początku istnienia spółki. - Firma w 2011 roku zaczęła otrzymać masowe zapytania od swoich klientów dotyczące możliwości współpracy z Redberry. Idąc za ciosem, w czerwcu 2012 roku stworzyliśmy program franczyzowy, który umożliwia naszym zwolennikom posiadanie tzw. barów jogurtowych z sektora premium – mówi Agata Swornowska, Chief Marketing & PR Manager sieci Redberry.
Masowe zapytania nie przełożyły się jednak na masowe otwarcia, mimo, że kwota jaką trzeba zainwestować w lokal, jest podobna, jak w przypadku pozostałych sieci. - Celem Redberry nie jest duża liczba franczyzowych lokali, ale budowanie solidnej i dochodowej marki. Stąd wnikliwe analizy przed otwarciem. Otwieramy lokale tylko w takich miejscach i z takimi ludźmi, co do których mamy przekonanie. Nie interesuje nas model szybkiego rozpoczynania biznesu i zamykania go po chwili - nie testujemy ani rynku, ani miejsca, ani franczyzobiorców. Jeżeli już o czymś decydujemy, to dlatego że to sprawdziliśmy z każdej możliwej strony i mamy wiarę w powodzenie przedsięwzięcia – dodaje Agata Swornowska.
Lokalizacja jest najważniejsza
Co więc hamuje masowy rozwój wszystkich sieci oferujących mrożone jogurty? Gdy na rynku pojawia się nowy, nieznany dotąd produkt, ludzie są ciekawi „z czym to się je”. Jeśli ów produkt ma fajne opakowanie, dobry PR i skuteczny marketing, ludzie chcą go mieć. I wydaje się, że podobnie sprawa ma się z konceptami mrożonych jogurtów. To jest wciąż nowy, świeży, zdrowy koncept, w którym nie cena jest czynnikiem zaporowym, a… lokalizacja. Jak wiadomo produkty impulsowe – a mrożone jogurty takim produktem niewątpliwie są – najlepiej sprzedają się w centrum handlowym, najlepiej gdy są usytuowane w ciągu komunikacyjnym, gdzie odbywa się ciągły ruch konsumencki. A niestety miejsc, gdzie ten biznes się przyjmie jest skończona liczba. Trzeba mieć świadomość, że w takim mieście jak Warszawa żyje się i zarabia inaczej, niż w małym mieście.
I wtedy nieubłaganie rządzi... cena. A mrożone jogurty tanie nie są. W Yogen Früz za 100-gramową porcję stanowiącą podstawę deseru płaci się 6,20 zł. Z kolei porcja jogurtu probiotycznego z owocami i posypkami kosztuje od 7,90 zł (mały) do 11,90 zł (duży). Sieć Redberry oferuje mrożone jogurty od 6,90 zł za porcję mini z jednym dodatkiem (każdy kolejny kosztuje 1 zł) do rozmiaru XXL w cenie 17,90 – jogurt z nieograniczoną ilością dodatków dla dwóch osób. W Yogolandzie 50 gramów kosztuje 2,75 zł, a klienci za skomponowane przez siebie desery płacą średnio 9,50 zł. Za 50-gramową porcję w Feel-the-Chill trzeba zapłacić 2,90 zł.
W tym biznesie często bywa tak, że gdy pojawia się potencjalny franczyzobiorca, to nie ma odpowiedniej lokalizacji. I na odwrót - gdy pojawia się ciekawa lokalizacja, to akurat brakuje odpowiednich kandydatów. Mając kapitał można taką sytuację przekuć na swoją korzyść otwierając placówkę własną, którą potem można przekazać w zarządzanie franczyzobiorcy. Jeśli nie mamy kapitału, okazja przejdzie nam koło nosa.
A konsument? No cóż, nie mając wyboru bierze co dają, czyli… gałkę lodów za 2,50 gr.
Marta Rolka
Zobacz nasz katalog sieci franczyzowych i upewnij się która franczyza będzie dla Ciebie najlepsza.
Dołącz do newslettera
Pozostałe artykuły - Pomysły na biznes
Ważne linki
Na skróty
Katalog franczyz
Kwoty inwestycji