Największe porażki franczyzowe

Data dodania: 13 marca 2019
Kategoria:

Czasem za upadkiem firmy stoją złe decyzje, brawura i finansowa nieroztropność. Bywa jednak i tak, że usługi czy produkty w zmieniającym się świecie stają się zbędne i niewiele można zrobić, by ratować przedsiębiorstwo, które je oferuje. W obu przypadkach warto potraktować historie takich firm jako przestrogę. Przedstawiamy wybrane porażki franczyzowe.

Franczyz, którym się nie powiodło, było wiele. Większość nazw tych, które upadły, dziś już nic nam nie mówi, a o niektórych konceptach zapomnieliśmy już po kilku miesiącach. Jednak są i takie porażki firm, które zapamiętamy na długo. W każdym z poniższych przypadków był świetny pomysł, ambitne plany i rozpoznawalny szyld. Co nie wyszło?

BOLESNY UPADEK VIDEO

Na świecie jednym z największych zaskoczeń był szybki i bolesny upadek sieci wypożyczalni video i DVD Blockbuster. W szczycie popularności pod koniec lat 90. firma zatrudniała prawie 85 tys. pracowników i miała nieco ponad 9 tys. placówek w dwunastu krajach. W wielu miejscach była najważniejszym, lub jednym z najważniejszych graczy na rynku. I właśnie to przyczyniło się do szybkiego upadku firmy. Skoncentrowane na wypożyczaniu milionów płyt i kaset przedsiębiorstwo nie miało szans, by szybko zmienić profil, gdy klienci zaczęli ściągać filmy z internetu, a następnie korzystać z Netflixa i innych podobnych serwisów. Na restrukturyzację było za późno. W latach 2011 – 2013 liczba sklepów gwałtownie spadła, a firma zaczęła wycofywać się z Europy i skupiać na amerykańskim rynku. Dziś działa jeszcze zaledwie kilka ostatnich placówek w USA. Należą one do ostatniego franczyzobiorcy, który jednak raczej będzie musiał wkrótce poszukać nowego zajęcia, bo w zeszłym roku nawet najbardziej dochodowe wypożyczalnie z tych, które jeszcze funkcjonowały, ogłaszały wyprzedaże i rychłe zamknięcie.

MODA RYZYKOWNA NAWET DLA GIGANTÓW

Nie dziwi upadek firmy, która zajmowała się rozprowadzaniem przestarzałej technologii video i DVD. Zaskakiwać może za to fala bankructw w branży odzieżowej, która przecież stale rośnie. Ubrania nigdy w historii nie były tak tanie jak dziś, a do tego upowszechnił się model „fast fashion”, w którym ubrania kupuje się nie raz na kilka lat, ale co kilka miesięcy, a nawet tygodni. Mimo to prowadzenie takiego biznesu jest dziś ryzykowne nawet dla gigantów. Znikają małe firmy, ale najgłośniej jest o tych kultowych, które po dekadach działalności nie wytrzymały starcia z rynkową konkurencją. I tak Marks&Spencer zamyka ponad 100 sklepów, a pozostałe zmniejsza lub wycofuje z nich ubrania, skupiając się tylko na żywności. Z kultowych amerykańskich marek kłopoty mają praktycznie wszystkie: po ok. 100 sklepów zamknęły American Apparel i Abercrombie & Fitch (druga firma ma jeszcze zamknąć w tym roku kolejne 60 salonów), a należące do jednego właściciela Banana Republic i GAP zamkną łącznie 200 sklepów.

ZMIERZCH GALERII HANDLOWYCH

Mniejszych znanych marek, które zniknęły z tego rynku w ostatnich latach, były dziesiątki, a każdy miesiąc przynosi informację o kolejnych. Można analizować każdy z tych przykładów osobno, ale warto poszukać ich wspólnego mianownika i wyciągnąć wnioski. Upadają giganci z rozpoznawalnym logo i ugruntowaną pozycją na rynku. Większość z nich oferowała ubrania na każdą kieszeń lub nieco droższe. Okazało się, że średnie ceny i średnia jakość to dziś za mało. Handel on-line i odradzające się niezależne butiki sprawiają, że ci, którzy poszukują czegoś więcej, jeśli chodzi o jakość, mają praktycznie nieograniczony wybór. Z kolei oszczędniejsi mogą kupować ubrania przez internet od chińskich dostawców lub zaopatrzyć się w dyskoncie czy markecie. Na rynku mogą więc utrzymać się tylko marki oferujące naprawdę porządną jakość lub te, które mają ceny porównywalne do dyskontowych. A dla sklepów działających tylko w galeriach handlowych i to czasem za mało, bo ruch w takich miejscach w USA z roku na rok spada. Ostatecznym ciosem dla tamtejszych galerii handlowych może być fakt, że zamykają się również tzw. anchory, czyli najpopularniejsze sklepy mieszczące się na parterze tuż obok wejścia. Ten i zeszły rok to zamknięcie 138 sklepów J.C.Penny, ok. 20 placówek Macy's i 78 punktów Sears. W przypadku wielu z nich sprzedaż ma przenieść się do internetu. Technicznie więc nie wszystkie z nich zbankrutowały, ale prowadząc sprzedaż z jednego sklepu on-line, trudno mówić o kontynuowaniu franczyzy.

KONKURENCJA ZABIERA ZABAWKI

Zaskoczeniem był też upadek sieci sklepów z zabawkami ToysRUs. Firma, która jeszcze niedawno miała w rękach 15 proc. amerykańskiego rynku, zamknęła kilkaset sklepów i zakończyła działalność. Ten przypadek pokazuje, że nawet w tak niewinnej branży, jak handel zabawkami, gra nie zawsze jest czysta. Firma od 2005 roku zmagała się z dużymi długami, ale ostateczny cios otrzymała dopiero podczas ostatnich miesięcy funkcjonowania. Spółka zaczęła proces restrukturyzacji we wrześniu zeszłego roku. Zarząd i managerowie zamiast skupić się na zwiększaniu sprzedaży w czasie świąt, byli zajęci wypełnianiem dokumentów i planowaniem metod wyjścia z impasu. To zdezorientowało klientów. Karty podarunkowe i zwroty to w świecie prezentów świątecznych ważny atut, więc rodzice omijali sklep, który już za kilka miesięcy mógł przestać je honorować. Przedstawiciele ToysRUs zeznawali w sądzie, że najsilniej oberwali od konkurencji: gdy zmagali się z problemami, intensywniej niż zwykle swoje „zabawkowe” promocje ogłosili Walmart, Amazon i Target, czyli największe markety off- i on-line. Spirali rosnących długów nie dało się już uniknąć.

A W POLSCE?

ToysRUs zlikwidowało również swoje polskie sklepy. Co ciekawe, nie jest to jedyna franczyza „zabawkowa”, która miała ostatnio kłopoty. Kilka miesięcy temu działalność franczyzową zawiesiły „Kreatywne Maluchy”. Wydawało się, że firma dobrze radziła sobie przez ostatnie kilka lat w galeriach handlowych, gdzie oferowała zabawki i pomoce plastyczne, a także zajęcia, dzięki którym kredki czy puzzle można było wypróbować na miejscu. Okazało się jednak, że produkty dostępne w ofercie nie pozwalały wypracować franczyzobiorcom oczekiwanych zysków, a możliwość testowania (czyli brudzenia i niszczenia) zabawek na miejscu przyczyniała się do strat.

KLIENCI STRACILI WIĘCEJ NIŻ GROSIK

Szczęścia nie mieli też niektórzy franczyzobiorcy z branży finansowej. Na początku XXI wieku coraz mniej chętnie fatygowaliśmy się do urzędu czy na pocztę, by zapłacić rachunek, ale płatności internetowe były jeszcze w powijakach. W niszy zadomowiły się agencje finansowe, spośród których Grosik był jedną z popularniejszych. Punkty oferowały niskie prowizje za przelew i mieściły się głównie w małych miasteczkach. Taki biznes był też atrakcyjny dla franczyzobiorców, bo mogli oni założyć placówkę blisko domu, a na jej wyposażenie i start wystarczyło 5 – 10 tys. zł. Pierwszym złym sygnałem było odłączenie się od Grosika części wspólników, którzy założyli konkurencyjne Punkty Finansowe Mieszko i Polską Agencję Finansową. Grosik upadł w 2006 roku, pozostawiając swoich franczyzobiorców z problemami. Już wcześniej zdarzało się, że przelewy szły 5 dni zamiast deklarowanych trzech, a klienci, którzy myśleli, że opłacili rachunek za pośrednictwem Grosika, dostawali wezwania do zapłaty. Kolejne punkty odłączały się od sieci, narzekając na niską jakość usług. Pięć lat później właściciele firmy za swoją niefrasobliwość otrzymali wyroki 1,5 - 2 lat więzienia.

KOCHAMY PĄCZKI, ALE NIE AMERYKAŃSKIE

W branży gastronomicznej niewypałem, i to podwójnym, była historia firmy Dunkin'Donuts. Pozornie to musiało się udać. W latach 90. Polacy spragnieni byli fast-foodowych nowości z Zachodu, a miłośników pączków nie trzeba przecież nad Wisłą długo szukać. Jednak po pierwszej próbie firma wycofała się z rynku w 2002 roku tłumacząc, że Polacy nie są jeszcze gotowi na takie smaki. Możliwość kupienia świeżego pączka w każdej piekarni czy sklepie na rogu sprawiała, że chętnych na gotowe, przemysłowe donuty nie było aż tak wielu, jak zakładano. Szczególnie, że ich cena była co najmniej o połowę wyższa, niż rodzimych wypieków tego typu. W 2015 roku firma, która może się pochwalić siatką 11 tys. lokali na świecie (ale tylko nielicznymi w Europie), zrobiła drugie podejście, gdzie plany masterfranczyzobiorcy przewidywały otwarcie w ciągu 7 lat 44 lokali na terenie całej Polski. Udało się uruchomić tylko trzy, wszystkie w stolicy. Jednakże i tym razem nasz rodzimy rynek nie był zbyt łaskawy dla amerykańskich pączków. Na początku września 2018 roku masterfranczyzobiorca Dunkin’ Donuts, firma Varsovia Food Company, poinformowała, że po trzech latach lokale Dunkin'Donuts znikają z mapy Polski.

RYZYKOWNA KUCHNIA MEKSYKAŃSKA

Bardzo podobna była historia innego amerykańskiego giganta: Taco Bell. Restauracja serwująca specjały kuchni meksykańskiej, a dokładniej tex-mex, czyli jej zamerykanizowanej wersji, pojawiła się w Polsce w 1993 roku. Bez sukcesu. Ostatnio słychać o tym, że marka chce ponownie spróbować swoich sił na naszym rynku. Nie wiadomo, czy tym razem sobie poradzi. Większość Polaków nie zalicza kuchni meksykańskiej do swojej ulubionej, a gorszych i lepszych restauracji tego typu i tak jest już u nas sporo. Problemem w przypadku dużych, amerykańskich sieci, jak Taco Bell czy Dunkin' Donuts, są zwykle wysokie nakłady na otwarcie lokalu, jakich marki wymagają od swoich współpracowników. Franczyzobiorcy, którzy mają wyłożyć ponad milion złotych na restaurację, wolą pomysły, które już się w Polsce sprawdzają, jak np. McDonald’s. Nie wiadomo ile amerykańskie sieci życzyły sobie od swoich potencjalnych franczyzobiorców w Polsce, ale dziś w USA, aby otworzyć Dunkin'Donuts, trzeba mieć w przeliczeniu prawie milion złotych, aby stać się właścicielem Taco Bell – niemal 3 mln złotych.

GDY NUDLE TO BUBLE

W branży gastronomicznej inną niespodzianką, choć zdecydowanie na mniejszą skalę, był nagły upadek sieci Noodle w Pudle. Marka oferowała azjatyckie dania w boxach na długo, zanim zrobiło się to modne, a do tego różnorodne zupy w cenach niższych niż w restauracji z sushi czy kuchnią tajską. Wszystko to pod zabawną nazwą i w nowoczesnych wnętrzach z oszczędnym logo, które zostawiały w tyle bary z chińszczyzną. W 2011 roku portal FranczyzawPolsce pisał o szybkim rozwoju sieci: z siedmiu do prawie dwudziestu lokali. W porównaniu z konkurencją wśród azjatyckich franczyz gastronomicznych otwarcie restauracji było stosunkowo tanie (60 – 80 tysięcy), a jakość serwowanych potraw - wyższa. Jeszcze w 2015 roku w Łodzi otwierany był ostatni lokal sieci. Lubiana firma upadała powoli i ostatecznie zniknęła w ciszy. Stopniowo spadała jakość jedzenia do punktu, w którym klienci przyznawali, że dań na bazie makaronu „nie da się jeść”. Blogerzy pisali, że „Noodle w Pudle to są buble”. Później pogorszyły się słynne zupy, na które w końcu zamawiając na wynos trzeba było czasem czekać 3-4 godziny. Wydaje się, że pod koniec nawet sami właściciele zauważyli, że idą złą drogą. Zapowiadali likwidację punktów poza Warszawą, a na stołecznym rynku znaczną poprawę jakości obsługi. - Liczymy, że zmiany, jakie wprowadzamy w zakresie menu, obsługi, czasu dystrybucji naszych potraw i nowych lokalizacji, będą dla naszych klientów coraz bardziej widoczne – tłumaczyli na jednym z portali branżowych. Można domyślać się, że zmiany nastąpiły za późno by klienci je docenili. Firma poszła na dno.

NIE POMOGŁA KATE MOSS

Również w Polsce nie wypaliły niektóre słynne franczyzy odzieżowe. Poza wspomnianym Marks & Spencerem, który rok temu zamknął ostatni sklep, podobny los spotkał inną kultową brytyjską markę. Topshop znany był ze współpracy m.in. z Kate Moss i z modnych, oryginalnych ubrań dla młodych dziewczyn. Działał u nas tylko jeden sklep popularnej sieci, umiejscowiony w prestiżowych Złotych Tarasach w Warszawie. Operator franczyzowy Alshaya Polska po dziewięciu latach podjął w zeszłym roku decyzję, by go zamknąć i nie rozwijać już polskiej sieci. Powody były takie same, jak w przypadku historii zagranicznych sieci odzieżowych – konkurencja ze strony internetu. Dlatego nie dziwi decyzja, by kontynuować sprzedaż w Polsce właśnie za pośrednictwem sklepu internetowego. W tym samym czasie podobną decyzję podjął również brytyjski i też działający na zasadzie franczyzy w Złotych Tarasach sklep dla dojrzałych kobiet Dorothy Perkins.

BYŁ PRZEPIS NA SUKCES, A I TAK NIE WYSZŁO

Szczęścia nie mieli też Czesi, którzy od ponad stu lat sprzedają buty pod szyldem Bata. Sieć liczy już prawie 5 tys. punktów działających głównie na zasadach franczyzy na niemal całym świecie: od Indii po Botswanę, a także w krajach europejskich. Obuwie charakteryzuje dobra jakość, firma angażuje się charytatywnie w budowanie szkół, a do tego jest tak lubiana, że już w latach 30. powstały miejscowości Bataganj w Indiach czy Batatuba w Brazylii. Wydawało się, że Polacy z przyjemnością wesprą przemysł naszych mniejszych sąsiadów, zamiast zachodnich czy chińskich korporacji. Szczególnie, że przed wojną fabryki Baty działały również w Radomiu i obok Chrzanowa. Firma ponownie pojawiła się na rynku w połowie lat 90. i początkowo odnosiła sukcesy. W obliczu kłopotów podjęła program naprawczy: w 2012 roku starano się zlikwidować mniej rentowne oddziały, by utrzymać wysokie przychody, a w 2013 roku wyremontowano pozostałe lokale. Klientów było jednak coraz mniej i w 2015 roku firma wycofała się z rynku, pozostawiając tylko obsługiwany przez czeski oddział firmy sklep internetowy. Co nie wyszło? Firma zaczęła gwałtowną ekspansję do centrów handlowych, gdy w niemal każdej większej galerii działały już konkurencyjne sklepy z tanimi butami. Klapki Bata można było kupić za 20 – 40 zł, tak samo jak w CCC czy Deichmannie, ale już ceny kozaków i botków dochodziły do 500 – 700 zł jak w bardziej ekskluzywnych Gino Rossi czy Ryłko. Nie udało się więc skutecznie przyciągnąć ani klienta, który na zakupach kieruje się ceną, ani tego, dla którego liczy się renoma marki i jakość.

NORWESKA UFNOŚĆ

Jednak analizując ilość nietrafionych pomysłów franczyzowych łatwo zauważyć, że największe problemy w Polsce miała branża spożywcza. Niegdyś popularna była Rema 1000. Okazało się, że ufny norweski właściciel rozdawał licencję na prowadzenie biznesu niemal każdemu, kto miał odpowiedni kapitał, ufając, że na półkach będą jednolite towary. Niekontrolowani właściciele punktów wprowadzali jednak własne modyfikacje, a klienci szybko zauważyli, że każdy sklep Rema to różne ceny i jakość produktów. Poza tym sklepy otwierały się zbyt blisko siebie, przez co stanowiły dla siebie konkurencję. Kolejny był Marcpol. Firma początkowo przekonywała do siebie tych, którzy cenili towary od polskich dostawców. Z czasem jednak na tle coraz nowocześniejszych sklepów zagranicznej konkurencji, punkty Marcpolu zaczęły wydawać się nieco zapyziałe. Klienci ostatecznie odeszli, gdy okazało się, że nie są już skazani na placówkę Marcpolu, która dawniej była jedynym większym marketem w okolicy, bo dookoła wyrosły Lidle, Żabki i Biedronki. Najnowszym przykładem problemów sieci spożywczej jest przypadek Małpki Express, która w styczniu 2018 roku ogłosiła restrukturyzację, a teraz pojawiają się głosy, że może zostać masterfranczyzobiorcą tego, co pozostało z sieci niegdyś 300. sklepów, i prowadzić je dla Carrefoura.

WYŻSZA PÓŁKA I JEJ PROBLEMY

Rynek nie był też łaskawy dla dwóch sklepów z nieco wyższej półki. Piotr i Paweł i Alma stały w opozycji do kiepskiej obsługi i przypadkowego asortymentu zwykłych supermarketów. To tam można było znaleźć regionalne kiełbasy, gruzińską wodę leczniczą czy dobrą kawę. Powstała w 1991 roku Alma przez całe lata 90. liczyła zaledwie kilka punktów, by między 2006 a 2009 rokiem dobić do niemal trzydziestu placówek. W 2016 roku było ich już prawie 50.; pojawiła się pierwsza franczyzowa. W 2008 roku Alma jako jeden z pierwszych dużych sklepów oferowała dostawę do domu, co – biorąc pod uwagę napięty kalendarz i nieco grubszy portfel przeciętnego klienta tego sklepu – wydawało się być strzałem w dziesiątkę. Bardzo podobna była historia Piotra i Pawła. Pierwszy sklep powstał w 1990 roku, w 2012 roku było ich łącznie 90, a po kolejnych kilku latach 138, w tym część franczyzowych. Dziś Almy już nie ma, a Piotr i Paweł jest w trakcie postępowania sanacyjnego. Co ciekawe w ostatnim czasie Biedronka przejęła pięć sklepów od sieci Piotr i Paweł.

LUKSUS NA CO DZIEŃ

A to właśnie Biedronka, razem z innymi dyskontami, ma stać w dużej mierze za problemami droższych delikatesów. Gdy zaczynały, na rynku były często jedynym miejscem w okolicy, gdzie można było kupić pesto czy francuskie wino. Dyskonty to zmieniły. Z czasem nawet osoby dobrze sytuowane zaczęły doceniać, że ekskluzywne niegdyś produkty można tam kupić za ułamek ceny znanej z Almy czy Piotra i Pawła. Pod koniec swojego działania Alma uruchomiła franczyzę, by poprawić swoją rentowność. Było już na to za późno i chętnych nie znalazło się wielu. Właściciele Piotra i Pawła przekonywali z kolei, że to właśnie markety franczyzowe były jednym z powodów ich niepowodzeń, bo takie sklepy przynosiły im o wiele mniejszy dochód, niż własne placówki.

HISTORIA Z MORAŁEM

Historie nieudanych lub upadłych biznesów pokazują, że zastanawiając się nad wejściem we franczyzę, warto dokładnie przeanalizować wcześniejszą kondycję firmy. Argumentów za takim podejściem znów dostarcza branża spożywcza. Alma zaczęła szukać franczyzobiorców właśnie wtedy, gdy wpadła w tarapaty finansowe. Podobnie zrobił MarcPol, gdzie równolegle z plotkami o upadku firmy pojawiły się informacje, że „w związku z dynamicznym rozwojem” firma poszukuje franczyzobiorców. Obie sieci liczyły, że w ten sposób za pieniądze franczyzobiorców powstaną nowe placówki i wreszcie wyjdą na prostą. W obu przypadkach skończyło się na planach. Dla osób, które myślą o wejściu we franczyzę, to dobra lekcja. Za nagłą i gwałtowną decyzją sieci o rozpoczęciu franczyzy mogą stać problemy, które z czasem mogą pogrążyć nie tylko firmę, ale też jej franczyzobiorców.

Zobacz także: Te 30 franczyz najbardziej interesuje Polaków

Dołącz do newslettera

Copyright © ARSS. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Opieka nad stroną: Antygen.pl  Skład magazynu Franczyza & Biznes: Aera Design